Dość wyraźnie dajecie nam do zrozumienia, że czekacie na kolejny film i mam wrażenie, że co druga osoba, która czyta ten wpis, doskonale wie, o czym ja tu piszę – maile, dziesiątki maili tygodniowo! :) Bardzo jesteśmy szczęśliwi, bo to super, że piszecie – dziękujemy Wam za to! Zwykle staramy się odpowiadać na bieżąco, nie omijać nikogo, ale przez następne dni nie odpiszemy na żadnego maila i musicie nam to wybaczyć. Pamiętajcie proszę, że filmy powstają tylko dlatego, że jesteśmy fotografami i zdjęcia mają dla nas absolutne pierwszeństwo. Następny odcinek, jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, będzie o ostrości, ale jeszcze chwila musi minąć, bo w sobotę wylatujemy na zdjęcia do Izraela. Po kolei.
Do Ziemi Świętej lecimy na portret ślubny z Kamilą i Tomkiem. Zapowiada się cudownie, bo prognoza przewiduje 27°C i całą masę słońca. Startujemy z Tel Avivu, mamy nadzieję na dotarcie do Jerozolimy, być może dobijemy do Morza Martwego. W sukni ślubnej i garniturze :) Przywieziemy sporo materiału filmowego i, mam nadzieję, masę cudownych zdjęć. Nie wiadomo, jak będzie z internetem, ale tym razem, po raz pierwszy, postaramy się w miarę na bieżąco pisać co się u nas dzieje na Twitterze (gdzie już pierwsze podrygi za nami) i Instagramie. Nie obiecuję, ale spróbujemy.
Nastawiliśmy się bojowo i tak też przygotowujemy się do wyjazdu. Na zdjęcia równolegle zabierzemy całkowicie nowy system – Olympusa OM-D EM-1 z obiektywami 75mm f/1.8, 17mm f/1.8, 12mm f/2.0 i 12-40mm f/2.8 PRO. Wstępnie miał on zastąpić naszego Nikona P7000, ale to zupełnie inna bajka, zmiótł nas z powierzchni ziemi i będzie nam robił backstage, zdjęcia i filmy, może nawet właściwe zdjęcia z sesji. Póki co, my, ludzie z lustrzankami, jesteśmy w głębokim szoku. Gdzieś tam jest drugi świat, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia, gdzie w ogromnej ilości aspektów, te małe aparaty całkowicie deklasują duże. Małe? Miniaturki! M.Zuiko 75mm f/1.8 jest mniejszy od puszki RedBulla, kiedy Zeiss 135mm f/1.8 waży ponad kilogram… Wiem, co pisałem a propos P7000 o wystającym obiektywie, ale Olympus OM-D EM-1 to nie jest małpa i to chyba kategoria sama dla siebie.
Przy okazji przygotowań do wyjazdu, trochę z ciekawości, po ostatnich zaskoczeniach odnośnie Tokiny, zdecydowaliśmy się na wymianę DXowego Nikkora 35mm f/1.8G i… oto nasza nowa Sigma 35mm f/1.4. Po pierwszych próbnych zdjęciach ciężko powiedzieć, aby była gorsza od Nikkora 35mm f/1.4G. Cena to, tak samo jak w przypadku Tokiny, mniej niż połowa Nikkora, ale jeśli okaże się, że nie jest tak samo precyzyjna, to niezależnie od ceny, szybko trafi do nowego właściciela. Choć zaskoczeniem jest, jak bardzo zmieniła się Sigma. Jeszcze niedawno to były najgorsze obiektywy jakimi pracowaliśmy, a dziś szukam dziury w całym i znaleźć nie mogę ;)
Mamy też nowe filtry – szare, CPL i czarny :) Izrael będzie więc poligonem doświadczalnym również w tej materii. Może nie do końca doświadczalnym, ale to będą pierwsze oficjalne kadry z Hoyą.
Jesteśmy już właściwie spakowani, ale przed nami jeszcze sporo przygotowań, dlatego już od dziś wybaczcie nam brak odzewu na maile, komentarze i brak aktywności fejsbukowo-jutubowo-blogowej. O ile Mossad wpuści nas ze sprzętem do samolotu do Polski, nadrobimy zaległości w przyszłym tygodniu. Olympus ma wbudowane WiFi, może łączyć się z telefonem, więc możliwe, że na Instagramie pojawią się zdjęcia bezpośrednio z tego aparatu. Byłoby cudownie, gdyby mogło pojawić się tam zdjęcie z sesji, poświecone, z głębią, opublikowane w momencie wykonania. Trzymajcie za nas kciuki!
Już?! :) To już! Zaparszamy na film z tej podróży!
Ciekawostka jest taka, że cały film nakręciliśmy teoretycznie zupełnie niestworzonym do tego sprzętem, Olympusem OM-D E-M1. Pomimo, że recenzje całkowicie dyskwalifikują go w tej materii, dla nas to najlepszy sprzęt do filmowania jakim kiedykolwiek pracowaliśmy w podróży. Tylko jedno, pierwsze ujęcie z Sigmy 35 f/1.4 i „setki” nakręcone zostały lustrzanką. Oczywiście kadry podwodne, to również nie E-M1. Nakręcenie całej reszty to była bułka z masłem i prawdziwa, ogromna przyjemność. Nawet koloryzacja przebiegła bezboleśnie (wszelkie bóle to była nasza wina), bo profil domyślny aparatu lekko rozjaśnia cienie i w tych partiach obrazu zarejestrowała się ogromna ilość detali. To była kolejna miła niespodzianka odnośnie tego cudownego Olympusa :)
Tak szczerze mówiąc, na te zdjęcia szykowaliśmy się trochę jak na wojnę. Nie do końca wiedzieliśmy czego się spodziewać. Mnie ten kraj kojarzył się między innymi z atakami rakietowymi na Wzgórzach Golan, ciągłym konfliktem palestyńskim w Strefie Gazy oraz zamachami bombowymi w Tel Avivie i reszcie kraju. W związku z tym nie tylko jak zwykle szukaliśmy nowych możliwości, jeśli chodzi o estetykę obrazu, perspektywę, głębię i kolory (zabraliśmy Sigmę), ale również szukaliśmy rozwiązań, które pozwoliłby nam fotografować “lekko” i jednocześnie skupić się nad ewentualnym uciekaniem czy ukrywaniem się. Nie chodzi oczywiście o bezpośredni udział w walkach, ale w całym kraju, a głównie na terenie Palestyny, sytuację stara się kontrolować wojsko i można odczuć rodzaj napięcia. Pod Ścianę Płaczu nie zostaliśmy wpuszczeni z powodu światła – po prostu z kijem, palnikiem i anteną wydaliśmy się podejrzani. Spodziewaliśmy się tego, więc, gdyby okazało się, że 30 kg sprzętu to problem, mały, lekki aparat mógłby uratować nam zdjęcia. Zgodnie uznaliśmy, że warto poświecić chwilę na przygotowanie się.
Mówiąc wprost: szukaliśmy małego, zawodowego aparatu – kompaktu. Mógł to być EOS M, Nikon V2, Sony NEX-7, Fuji, jednak ostateczny wybór padł na Olympusa OM-D E-M1. Dlaczego? Jest naszym zdaniem najładniejszy ze wszystkich, a przede wszystkim wyglądał na jedyny aparat, który po prostu jest “pro”, bez marketingowego wmawiania. Jego korpus jest metalowy, uszczelniany, ma świetny autofokus, a w kicie dostaliśmy coś, czego nie daje żaden inny system – M.Zuiko 12-40mm f/2.8. Jak w domu, prawie D800 z 24-70mm f/2.8. Do tego Micro 4/3 to jeden z lepiej rozwiniętych systemów, jeśli chodzi wybór obiektywów, więc nie było problemu z dobraniem odpowiedników sprzętu, którego używamy “zwykle”. Oprócz zooma, wybrałem ekwiwalent 24mm f/2, 35mm f/1.8 i fantastyczny M.Zuiko 75mm f/1.8, czyli ekwiwalent 150mm dla małego obrazka. I zaczęło się…
Na początku trzeba wyjaśnić, że to najwyższy, najbardziej wypasiony model aparatu tego systemu, jaki kiedykolwiek powstał. Chyba nawet pośród wszystkich systemów kompaktów. I ciężko jest opisać jak solidnie go zbudowano. Jest cały z metalu, nic nie porusza się luźno, nic nie klekocze, praktycznie nie ma plastików. Każdy element aparatu sprawia wrażenie mocno dokręconego. To nie jest Nikon czy Canon – nawet pokrętła są metalowe, a do tego chodzą z tym samym mechanicznym oporem, co stare manualne obiektywy. Przycisk spustu jest również z metalu, zawsze zimny! Gumowe okładziny przyklejone są na beton, nie poruszają się pod naciskiem i mam nadzieje, że nie odkleją się za rok jak te w D800. Do tego obiektywy – również całe z metalu, nie ma tam grama plastiku, nie ma gumowych okładzin tylko „metalowe zęby”, są zimne i w pewnym sensie analogowe. Samo dotykanie tego aparatu to autentyczna przyjemność. To najlepiej wykonany aparat, jakim pracowaliśmy.
Jednak u mnie, człowieka z lustrzanką, E-M1 wywołał przede wszystkim rewolucję technologiczną i postawił na głowie ogromną część moich poglądów. OM-D jest mały, cały aparat z obiektywem jest gabarytów, powiedzmy, nowej Sigmy 35mm f/1.4, z tą różnicą, że wydaje się jakby lżejszy. Tak, ale zawsze uważałem, że cała seria Canonów 5D i 7D to bardzo wygodne aparaty, bo duże i świetnie dopasowane do ręki. Pracuje się nimi bardzo komfortowo. W Olympusie jest inaczej – oczywiście zrobili duży, bardzo wygodny uchwyt, ale to pewnie bez znaczenia, bo aparat prawie nic nie waży i nie ma potrzeby ściskania go w garści. Przez 3 dni zdjęć w Izraelu E-M1 mieliśmy praktycznie cały czas w dłoni – ja albo Diana. I co? Olympus jest po stokroć wygodniejszy niż jakakolwiek lustrzanka, której kiedykolwiek używaliśmy. Dla mnie to sensacja, bo nasze sesje wyjazdowe kojarzą mi się głównie z ogromnym wysiłkiem fizycznym, a z OM-D to zupełnie nowe wrażenia. Jest jak małpa na wakacjach – aparacik, a nie cegła.
Do tego ten Wizjer. OM-D posiada wizjer cyfrowy, czyli w miejsce lustra i pryzmatu zamontowano mały wyświetlacz, działający na zasadzie live view. Tyle że ma on więcej pikseli niż mój 48-calowy telewizor FullHD. Ten wizjer to szczyt tego, co oferuje obecnie rynek, i jest jak cały ten aparat – WOW. Obraz jest jak namalowany, krawędzie wyglądają jak grafika wektorowa, nie ma nawet cienia pikselozy. Nie ma praktycznie opóźnień lub są po prostu niezauważalne, nie dolegliwe. Znowu ciężko słowami opisać o ile lepsze to rozwiązanie od wizjera optycznego. Po stokroć! W wizjerze widać konkretną ekspozycję, balans bieli, poziom szumów na wysokim ISO, w pełnym słońcu widać czy zdjęcie wyszło czy nie, nikt nie zagląda na wyświetlacz po zrobieniu zdjęcia, widać dziesiątki parametrów, których próżno szukać w wizjerze optycznym lustrzanki. A już najwyższym poziomem abstrakcji jest dla mnie możliwość ustawiania ekspozycji na bazie histogramu wyświetlającego się w wizjerze. Jak to się ma do archaicznego wskaźnika światłomierza najdroższych lustrzanek? W Nikonie D900 wizjer cyfrowy przyjmę z otwartymi ramionami i trzymam kciuki za to, że będzie to duża zawodowa lustrzanka, która nie będzie archaiczną lustrzanką, a aparatem ze wszystkim kompaktowymi zaletami. Myślę, że ten, kto twierdzi, że wizjer optyczny jest lepszy, nie bardzo wie, po prostu nie widział, co może OM-D E-M1 lub E-M5. Pracując równolegle trzema aparatami, z pewną goryczą zaglądaliśmy do wizjera D700 i D800. To absolutnie uzależniające.
O czym jeszcze? Tak naprawdę ciężko jest opowiedzieć o wszystkich zaletach tego aparatu. To sprzęt tak odmienny i fascynujący, że można by o tym mówić bardzo długo. Ma na przykład wbudowane WiFi, co pozwala łączyć się z telefonem i bez komputera. W McDonnaldsie nad Morzem Martwym mogliśmy zamieścić zdjęcie na Instagramie. Ma dotykowy, odchylany wyświetlacz, coś co jest zupełnie niedostępne w lustrzankach typu 5D, 6D, D600-D800. Autofokus w tym aparacie to kolejna rewolucja – połączenie detekcji fazy dla „starej” optyki lustrzanek 4/3 i detekcja kontrastu dla obiektywów Micro 4/3, z 81 punktami rozłożonymi na całej powierzchni kadru, nawet w skrajnych narożnikach. W tej kategorii przegrywają zwłaszcza D600 i 6D, które mają punkty rozłożone praktycznie wyłącznie w środku kadru. Dodatkowo, detekcja kontrastu całkowicie eliminuje problemy z front i back focusem, a system Olympusa łapie ostrość niewiarygodnie szybko i pewnie, właściwie w momencie wciśnięcia spustu, nawet tam, gdzie fotografowaliśmy na ISO12800 – w cieniu, w nocy… ISO zresztą też nie jest jak z kompaktu – to mniej więcej poziom Nikona D800, czyli ISO6400 jest odszumialne, ISO3200 ładne prosto z aparatu. Do tego stabilizacja w korpusie działa tak, jak w żadnym innym systemie. Łapaliśmy się na tym, że podczas filmowania obraz stabilizował się do tego stopnia, że odruchowo zaczynaliśmy sprawdzać, czy aparat, zamiast kręcić film, nie wyświetla przypadkiem zdjęcia. W trybie seryjnym aparat potrafi wykonać 10-11 klatek na sekundę w RAWach – to konkurencja dla Canona 1DX i Nikona D4.
Warto też zaznaczyć, że większość filmu z Palestyny powstała właśnie z tego aparatu. Tak po prostu, nawet dźwięk nagrywaliśmy wyłącznie przy pomocy wbudowanego mikrofonu. Chwilami wyjmowaliśmy Nikona D800, ale szybko okazywało się, że nie sposób cokolwiek dojrzeć na wyświetlaczu i nie byliśmy w stanie nawet łapać ostrości. Tak, lupka do wyświetlacza załatwia sprawę, ale D800 z lupką i Sigmą 35mm f/1.4 – pytam, w imię czego? Do Olympusa mieliśmy ze sobą 3 baterie i nigdy nie zdarzyło nam się włożyć trzeciej z nich. Kręciliśmy jednak bardzo dużo, praktycznie nie wyłączaliśmy go przełącznikiem ON/OFF, dawaliśmy mu usypiać, więc czuwał cały dzień. Nieźle, jak na aparat z dwoma wyświetlaczami i dość skomplikowanym system stabilizacji obrazu. W filmach można zauważyć delikatny rolling shutter i problemy z morą. Mówimy o skrajnych przypadkach, w normalnych warunkach problemy te nie istnieją. Canon C300 to nie jest, ale pośród lustrzanek i kompaktów, OM-D E-M1 filmuje się bardzo przyjemnie (wizjer! wizjer! ponad FullHD! odchylany wyświetlacz!), a efekty są bardziej niż zadowalające. Co ciekawe to pierwszy aparat, w którym tak świetnie działa C-AF, czyli autofokus w filmie. Nie lata do przodu i do tyłu, jest wyjątkowo płynny i w magiczny sposób dokładnie wie co jest tematem kadru. Można filmować w pełnym automacie, ekspozycji i ostrości, co czyniliśmy nagminnie. Po prostu działa i to zaskakuje. Różni producenci mniej więcej od 2-3 lat twierdzą, że też tak potrafią, ale Olympus to pierwszy aparat, w którym w praktyce działa autofokus w filmie.
Nie wszystko jednak poszło tak gładko. Z początku mieliśmy problemy z ergonomią E-M1. Jego obsługa jest odmienna od Canona i Nikona, nie mogliśmy go zapamiętać. To było frustrujące. Tak naprawdę dopiero ostatniego dnia wyjazdu byłem w stanie przełączać wszystko z zamkniętymi oczami, choć wciąż jeszcze musiałem się zastanawiać, nie robiłem tego odruchowo. To nie jest wada, to kwestia tego, że na obudowie jest masa przycisków i wszystkie można programować, a że to bardzo zaawansowany aparat, jest tego dużo. Poza włącznikiem, aparat obsługuje się jedną ręką i z racji rozmiaru korpusu, bardzo wygodnie. Bez problemu palcami jestem w stanie sięgać do każdego przycisku. Po tygodniu aparat jest nasz, a gałki i przyciski po prostu znamy. Co ciekawe, zauważyłem, że żadne z nas nie korzysta w zasadzie z menu. Wszystko czego potrzeba jest na wierzchu, pod palcami.
Sprawą dyskusyjną pozostaje cena. Przed wyjazdem czytałem wiele recenzji, w których „redaktorzy” narzekali na cenę. Tak, ten zestaw to ponad 20000 zł. To podliczmy. Nikon D600 + 24-70mm f/2.8, 28mm f/1.8, 135mm f/2.0D DC i 35mm f/2.0D. Kończymy z 4 kilogramową torbą sprzętu i ogromnym, niegustownym aparatem, dwudziestoletnią 135-ką bez stabilizacji, jeszcze bardziej zabytkową 35-ką (o ile nie policzymy Nikkora 35mm f/1.4G) i świetną 28-ką, która niestety nie jest 24-ką. Za 20345 zł (minimalne ceny z Allegro, gdzie 135-tka występuje o prawie 2000zł taniej niż podaje Ceneo). Należy zrozumieć, że ten Olympus to nie aparat na urodziny u cioci, tylko potężne narzędzie dla “kumających bazę” i cena jest całkowicie uzasadniona. Tym bardziej, że większość ludzi, którzy kupią ten aparat, zarabia z fotografowania, a więc cena nie ma dla nich najmniejszego znaczenia. Przez te trzy dni aparat zrobił dla nas tyle dobrego, że my cenę mamy gdzieś. Mamy zdjęcia i to najważniejsze!
Z obiektywów zdecydowanie mamy dwóch faworytów – M.Zuiko 75mm f/1.8 i M.Zuiko 17mm f/1.8. Pierwszy jest rewelacyjną długą portretówką. Jest świetny. Ciężko mówić o jakichkolwiek jego wadach, bo nie ma o czym. Praktycznie nie ma aberracji (a zwłaszcza zero podłużnych). Ostrość łapie bardzo szybko i idealnie. Używaliśmy go wyłącznie na pełnym otworze i jest bardzo, bardzo ostry na f/1.8. To perełka tego systemu. M.Zuiko 17mm f/1.8 jest lekko gorszy optycznie, na prawdę minimalnie, ale co to za obiektyw! Można nim uzyskiwać zaskakująco małą głębię ostrości, jest bardzo uniwersalny, jeśli chodzi o ogniskową i przesłonę, przednie szkło jest wielkości 2 groszówki i nie sposób je uszkodzić. To był podstawowy obiektyw, którego używaliśmy przez większość czasu i zaskoczył mnie chyba najmocniej. Tym bardziej, że wizualnie nie budzi szczególnego respektu, a dziś uważam, że to jedyny obiektyw, bez którego nie wyobrażam sobie ruszyć w podróż. M.Zuiko 12mm f/2 daje piękne kolory, chyba najpiękniejsze ze wszystkich, jest niesamowicie odporny na odblaski i super ostry, optycznie jest trochę jak 75mm, ale szerokie kadry nie są tak bardzo nasze jak te z 17-ki i często po prostu z 17-tką przegrywał – nie na jakość, ale z naszego wyboru. Do architektury, do widoczków, do ciemnych kościółków w Jerozolimie był idealny. Niestety, czwarty obiektyw 12-40 został w Polsce. Nie dlatego, że jest jakiś ułomny, ale byłoby to powielanie ogniskowych, a że lecieliśmy z pełną klatką, dawno temu skończyło się już było miejsce w naszym bagażu :) Nie nastrzelaliśmy nim wielu kadrów, praktycznie same “w sufit”, ale to tak samo solidny i ostry jak pozostałe obiektywy. Kto uwielbia zoomy, posika się ze szczęścia. Żaden inny producent kompaktów nie sprzedaje takiego obiektywu, a już na pewno nie daje takich w kicie.
Jakość zdjęć z Olympusa OM-D E-M1, a może wręcz z Micro 4/3, jest niższa niż D700, widać to wyraźnie w powiększeniach 1:1, ale… Po pierwsze do Nikona mamy zestaw świetnych, najlepszych w systemie, dużo droższych i wyselekcjonowanych obiektywów. Po drugie Nikon ma niższą rozdzielczość matrycy, więc siłą rzeczy zapisuje wyższej jakości piksele w plikach, ale to tylko pozornie wyższa ostrość. A po trzecie nie ma to wszystko dużego wpływu na zdjęcia jako takie (na poziomie całości zdjęcia, nie pikseli), a różnice w plastyce nie są duże. Ani przez chwilę nie żałowałem, że kadru wykonanego OM-D, nie wykonałem D700 czy D800. Oczywiście, zdjęcia portretowe wykonywaliśmy lustrzankami, ale to była sesja dla klienta, a Olympus był wciąż “nowy”, nie znaliśmy go na wylot i wciąż, do dziś, chyba jeszcze nie znamy tak jak powinniśmy, aby móc nim biegle pracować za pieniądze. W każdym razie nie było tu miejsca na błąd i w Izrealu woleliśmy pracować sprzętem, który znamy świetnie.
Cały ten aparat w bardzo wielu aspektach dorównuje lub wręcz całkiem deklasuje sprzęt, który posiadaliśmy dotychczas. W podróży to całkowicie nowa jakość fotografowania. Można sobie marudzić na małą matrycę, ale to właśnie dzięki tej matrycy Olympusa OM-D E-M1 z obiektywami można tak naprawdę nosić praktycznie w kieszeniach spodni, a to jest dla mnie niewyobrażalne z perspektywy lustrzanki. Aparat i optyka zmieściły się w dwie przegródki, czyli tam gdzie wcześniej mieścił się 35mm f/1.4 i 85mm f/1.8. Cały system waży mniej więcej tyle, co Nikkor 70-200mm f/2.8. Szaleństwo!
Do tego kiedy przemieszczaliśmy się po bazarach, skwerach i ulicach, ludzie alergicznie reagowali na lustrzankę. Odwracali się, uciekali, a człowiek z brodą wezwał nawet policję i po prostu wyrzucili nas panowie z bronią. Ta sytuacja spowodowała, że mniej pewnie, z większym lękiem i dystansem wykonywałem następne kadry. Olympus to zupełnie co innego – jest całkowicie niewidzialny i bezgłośny. Bez najmniejszego skrępowania mogłem fotografować i filmować w zadaszonej części Ściany Płaczu, w miejscu gdzie było ciasno, a bezlitosne echo zdradzało moje niecne zamiary. Pomimo że stałem tam z jednym z najlepszych dostępnych obecnie aparatów, postrzegany byłem jako niegroźny turysta, a delikatny dźwięk migawki nie ściągał na mnie spojrzeń. To wielka, ogromna zaleta, bo mając poczucie niewidzialności stawałem się coraz bardziej pewny, wręcz bezczelny i swobodniej czułem się w tym czasie i miejscu. Tak zrobiliśmy swoje najlepsze kadry.
To wszystko może dotyczy wielu innych aparatów i systemów, ale tylko Olympus sprawia wrażenie solidnego, zawodowego aparatu. Do tego tylko w Olympusie jest „wszystko”, a korpus i obiektywy są tak małe. Rozważaliśmy:
Wrażenia z fotografowania tym aparatem na prawdę powodują zaniemowę, a pewnie jeszcze bardziej u ludzi takich jak my, od zawsze przyklejonych do lustrzanek. Najbardziej chyba uderzający jest wizjer i autofokus. Z drugiej strony, dosłownie, korpus jest niepozorny i nie prowokujący. Łatwo zrobić nim nie tylko dobre technicznie zdjęcie, ale też takie, które z jakichś powodów jest niewykonalne lustrzanką. To bardzo inspirujący aparat, ciężko oderwać go od oka i szkoda chować do torby. Można zrobić miliony porównań, tysiące testów, ale nic nie odda tego jak mocno wciąga OM-D. I co z tego, że D800 ma większą rozdzielczość? Co z tego, że piksele D700 są ładniejsze? Na naszym blogu publikujemy zdjęcia 900x600px i nawet nieostre wyglądają dobrze. Ale te zdjęcia, których po prostu nie chciało nam się zrobić, albo nie zdążyliśmy wyjąć schowanego sprzętu… nie wyglądają wcale. Bo lustrzanki są kochane i czasem niezastąpione, ale przeważnie strasznie traumatyczne. :)
7 komentarzy
Bardzo dobry wybór. Sam zastanawiam się nad tym „Olkiem”. Czekam na pierwsze wrażenia i test tego cudeńka. Nie odstrasza Was wizjer? LCD to jednak nie lustro. :)
Na razie wizjer nas wciągnął! Oczywiście może okazać się, że w pracy będzie inaczej, ale póki co chętnie zamienilibyśmy wszystkie OVFy na EVFy. Opóźnienia minimalne, rozdzielczość nieskończona i masa informacji, których nie ma w wizjerach optycznych. Do tego cały aparat jest szybki – AF, tryb seryjny, wszystko jest jak taki chomik na sterydach, zasuwa…
jeśli ktoś Wam kiedyś ukradnie torbę z ostatniej foty to posądźcie mnie ;)
Rafał jak sigma 35 sprawowała sie podczas sesij??? i jak przy 1,4
Generalnie robi to co napisane jest na obudowie – ma 35mm, światło 1.4, ma bardzo cichy autofokus. Jest nawet bardzo ostra od 1.4 i takie też mieliśmy wstępne spostrzeżenia. Niestety równocześnie daje strasznie siermiężny obraz, jest zupełnie bez magii. Jak Canon ma super plastykę, Nikon gorszą, to ta Sigma ma naj, najsłabszą. Daje taki prawie niepełnoklatkowy obraz, choćby nie wiem co. Bardzo rzadko sięgaliśmy po nią i nie wiem jaka będzie jej przyszłość u nas. W każdym razie Nikkor 35 1.4G to to nie jest i istnienie tej Sigmy tylko uzasadnia cenę Nikkora – niestety zdecydowanie warto dołożyć :|
Jakość Sigmy to już nie to samo. Mi się udało pożyczyć od właściciela sklepu 35 1,4 i mogę się bawić za darmo całą dobę :) zdecydowanie mało nietrafionych, tylko trzeba lubić to „cyfrowe” rozmycie.
Też zastanawiam się nad przejściem na coś mniejszego. Bezlusterkowce dają spore możliwości. Jakściowo zdjęcia nie odstają mocno od lustrzanek, a zestaw body i szkła zajmuje połowe mniej miejsca i co najważniejsze również waży połowę mniej, co przy dłuższym foceniu daje się we znaki. Wiadomo to inne konstrukcje i w szybkim reportażu pewno nie zastąpią reporterskich lustrzanek, ale przy mniej dynamicznych akcjach czemu nie. Pozdrawiam